Panika powoli wkradła się do mojego umysłu,
podczas kiedy pokój przybrał czerwoną barwę. Z tłumaczenia mężczyzny wynikało,
że powinienem teraz uciekać. Nie byłem w stanie powiedzieć, czy to nie był
jakiś żart. Przecież mógł to być zwykły dowcip, co nie? Pewnie gdzieś w kącie
wisiała kamera i mnie nagrywała. A potem kolejny głupi filmik z „prankiem” trafi
do sieci i wyjdę na debila. Wolałem jednak wyjść na debila niż na trupa. Z tego
powodu rozejrzałem się krótko po pomieszczeniu. Nie zauważyłem nikogo ani
niczego. Jeżeli to jest żart, to zabiję
tego dupka, pomyślałem i na nowo zacząłem się szarpać. Nie miałem żadnego
noża, za pomocą którego mógłbym rozciąć taśmę otaczającą moje nadgarstki.
Srebrna, nie raz takiej używałem w pracy. Trudno było ją rozerwać bez użytku
odpowiedniego narzędzia, szczególnie kiedy miała tyle warstw. Dodatkowo nie
miałem odpowiednio ułożonych rąk, aby móc jakoś zwiększyć swoje szanse na
wydostanie się. Miałem za to zęby. Spróbowałem się pochylić, ale w tym momencie
ujawnił się mój brak giętkości. Moja twarz zatrzymała się tak blisko
nadgarstka. Brakowało mi zaledwie kilku centymetrów. Warknąłem z frustracji i
poddałem się po kolejnych paru próbach zbliżenia ust. Ponownie się
wyprostowałem i spojrzałem raz jeszcze na swoje nadgarstki.
W pokoju nagle zaczęły rozbrzmiewać rytmiczne
„pipnięcia” o wysokim tonie. Irytowały i trudno było je zignorować. Pośpieszały
niczym tykanie zegara, choć nie były aż tak częste. Powiedziałbym, że każdy
dźwięk dzieliła przerwa około trzech sekund. Niezależnie, wprowadzały mnie w
panikę. Zacisnąłem dłoń na końcu skórzanego podłokietnika i zacząłem szarpać
ramieniem w górę oraz w dół. Ignorowałem ból skóry, jaki wywoływała ta czynność.
I wtedy nagle poczułem lekki luz na kończynie. Dalej wykonywałem ruch wahadłowy
ramieniem, a taśma nagle puściła. Rozerwała się niczym zrobiona z papieru. Niedowierzałem,
ale nie zamierzałem skupiać na tym większej uwagi. Szybko zacząłem wolną już
dłonią uwalniać drugie ramię. Dźwięk stawał się coraz szybszy, miał coraz
krótsze przerwy, a ja walczyłem z ostatnim plastrem. Drapałem własną skórę w
trakcie próby wsunięcia choć czubków paznokci pod lepki pas. Nie przejmowałem
się czerwonymi śladami jakie zostawiałem. Bardziej martwiłem się o czerwoną
barwę wypełniającą pomieszczenie.
Udało się! Byłem wolny. Zerwałem taśmę ze swojego
nadgarstka z tą samą łatwością, z którą zrywa się plaster z wyleczonej rany.
Złapałem plecak i zacząłem biec przed siebie. Nigdy nie byłem w tym najlepszy,
zadyszka łapała mnie po krótkim dystansie. Mięśnie ćwiczyłem, ale serce i płuca
zaniedbywałem. Teraz jednak to nie miało znaczenia. Biegłem w stronę wyjścia
pełnym sprintem i tylko na nim się skupiałem. Dźwięk wypełniający pomieszczenie
przybrał niemalże jeden, niekończący się ton, a to nie powodowało u mnie
pozytywnych myśli. Miałem niewiele czasu, wiedziałem to. Chwyciłem za metalową
rurkę i zacząłem przesuwać drzwi, aby chociaż je uchylić. Były ciężkie, wysiłek
powodował ból w mych mięśniach, lecz nie poddawałem się. Przez powiększającą
się szparę do hangaru poczęły wpadać promienie słońca. Nigdy przedtem nie byłem
tak szczęśliwy na ich widok. Przecisnąłem się przez odpowiedniej wielkości
szparę i wyleciałem na zewnątrz, lądując na ziemi. Dźwięk za moimi plecami
nagle zamarł i wszystkie światła zgasły. Było tam niemalże czarno, panował
mrok. Zaledwie słońce oświetlało niewielki pas podłogi. Nie widziałem już
wózka, do którego mnie przywiązano. Nie widziałem również i drzwi, przez które
mnie wprowadzono. Nie zamierzałem jednak tam wracać. Jeśli mężczyzna mówił
prawdę, nie skończyłoby się to dobrze.
W zamian skupiłem się nad tym, co znajdowało się
przede mną. Powoli uniosłem się do pozycji klęczącej i wykonałem głęboki wdech,
wypełniając nozdrza zapachem morskiej bryzy. Było to dziwnym uczuciem. Nigdy
nie byłem nad morzem. Nie mieszkałem nawet na tyle blisko, aby chociaż dojechać
tam samochodem. Teraz brakowało mi zaledwie charakterystycznego skrzeku mew i
szumu fal, aby moje marzenie spędzenia spokojnych wakacji na plaży się
spełniło. Brakowało również i danej plaży. W zamian widziałem obrzeża jakiegoś
miasta. Po obu stronach był gęsty las, lecz przede mną znajdowała się ulica
oraz dom przy domu. Spojrzałem raz jeszcze przez ramię na hangar i zauważyłem
wyrastającą nad nim górę. Widać to w niej wcześniej przebywałem, nim wywieziono
mnie na powierzchnię. To się już jednak nie liczyło. Musiałem dowiedzieć się,
gdzie jestem i jak się stąd wydostać.
Powoli wstałem i otrzepałem swoje spodnie. Pochyliłem
się z zamiarem podniesienia mojego plecaka, jednak moją uwagę przykuły czerwone
ślady na nadgarstku. Wyciągnąłem również i drugą dłoń - ujrzałem dokładnie to
samo. To była prawda. Taśma, która zawsze wymagała noża lub zębów, teraz pękła
niczym zwykła delikatna taśma klejąca. Może tylko mi się wydawało, że była
zrobiona z tego materiału? W końcu panikowałem i mogłem źle ocenić swoją
sytuację. Pokręciłem głową. To już się nie liczyło. Było w przeszłości, a ja
nie musiałem się nią martwić. Ważniejsza była moja przyszłość. Chwyciłem swój
plecak i zdziwiłem się, kiedy okazał się cięższy niż zazwyczaj. Jeszcze jak
wychodziłem z pracy, była w nim zaledwie pusta butla wody, rękawice oraz
sreberko po kanapkach. Teraz nie tylko pod względem masy, lecz i szerokości
wydawał się pełniejszy. Pociągnąłem za suwak i zajrzałem do środka. Wewnątrz
dalej znajdowały się przedmioty, które tam zostawiłem, aczkolwiek te puste
zostały napełnione. Butelka zawierała wodę, sreberko kanapki… Tak jakbym nigdy
nie był w pracy. Po przesunięciu na bok tych przedmiotów, na dnie zauważyłem
również i jakiś materiał. Wyciągnąłem go z plecaka, a on okazał się być zwykłą
kurtką przeciwdeszczową. Z pewnością nie była moja, nie mniej wyglądała na
odpowiedni rozmiar. Poza tym był również i pasek z wyświetlaczem. Wyglądał
niczym przerośnięty zegarek. Na razie jednak ponownie złożyłem materiał i
wcisnąłem wszystko do plecaka.
Po wyprostowaniu głowy, znowu poczułem ten sam ostry
ból w karku. Dotknąłem go mając już wolne dłonie. W ten sposób odkryłem, że do
mojej skóry była przytwierdzona niewielka blaszka. Nie była wyższa od małego
palca ani szersza od połowy jego wysokości. Mimo to, nie powinna się tam znajdować.
Chwyciłem za nią, lecz pociągnięcie sprawiło zaledwie ból porównywalny do
silnej migreny. Upuściłem plecak i złapałem się za głowę. Czułem jakby coś
pulsowało wewnątrz mojej czaszki, a obraz chwilowo rozmazał mi się przed oczami.
Nie wiem, czym była dana blaszka, ale najwidoczniej stała się częścią mnie. Nie
podobało mi się to, ale było to raczej czymś oczywistym. Potrzebowałem jakiegoś
lusterka. Chciałem się lepiej temu przyjrzeć. I wtedy mi się przypomniało.
Miałem przecież ze sobą telefon! Mogłem zrobić zdjęcie obcemu przedmiotowi i
dokładniej się mu przyjrzeć oraz zadzwonić po pomoc. Kiedy tylko ból minął,
postąpiłem zgodnie z planem. Podniosłem plecak i rozpiąłem sporą kieszeń na
przodzie. To tam zawsze chowałem portfel i telefon, jednakże teraz ich nie
znalazłem. Zazwyczaj niemalże pusta kieszeń teraz przypominała ubogą apteczkę
pierwszej pomocy: Nożyczki, bandaże, taśma oraz buteleczka pełna tabletek
przeciwbólowych.
Oryginalną ciszę przerwał nagle dźwięk wystrzału z
broni palnej dobiegający z miasta. Był to jeden krótki strzał, który
spowodował, że gdzieś przede mną do lotu poderwały się ptaki. Gdzieś na tle
umysłu pojawił się cichy głosik. To
jednak nie był żart, mówił. Prawdopodobnie
ktoś właśnie odebrał cudze życie. Nie była to wcale pocieszająca myśl, bo w
końcu czym innym to mogło być? Raczej nie testowaniem broni w środku miasta,
gdzie można przypadkowo zastrzelić przechodnia… Właśnie. Przechodnia. Dopiero
teraz zwróciłem uwagę na to jak cicho tu było. Mimo, że rozmiar pasował do
zwykłego miasteczka, nie było tu niczego ani nikogo. Samochodów, ludzi czy
choćby śmieci świadczących o czyjeś aktywności. Nie pasowało mi to, lecz ze
względu na wcześniejszy strzał dobiegający z miasta, nie zamierzałem się
przejść i rozejrzeć. W zamian założyłem plecak, po czym skręciłem w lewo i
wszedłem między drzewa.
Mimo, że trzymałem pewien dystans między sobą a
krańcem lasu, dalej utrzymywałem go w polu widzenia. Wolałem nie ryzykować i
nie wchodzić zbyt głęboko w nieznaną mi dzicz. Jeżeli las ten był większy niż
mi się wydawało, łatwo mógłbym się w nim zgubić. A i jeszcze pozostawała sprawa
stref. Jeżeli rzeczywiście były one zmienne, wolałem w razie czego mieć lepsze
pole widzenia, jak i również gdzie uciec. Nie wiedziałem jeszcze dokładnie w
jaki sposób one działają, ale musiałem się tego dowiedzieć. Musiałem to zrobić
dla własnego bezpieczeństwa.
Z czasem teren stawał się coraz bardziej prowadzić
wzwyż. Również temperatura zdawała się coraz bardziej wzrastać, co wraz z
wysiłkiem nie tworzyło przyjemnej mieszanki. Wciąż musiałem być osłabiony po
wcześniejszym uśpieniu. Na chwilę się zatrzymałem i wyjąłem z plecaka butelkę
wody. Odkręciłem zakrętkę i powąchałem zawartość. Miała delikatną woń chloru,
lecz to wszystko. Postanowiłem zaryzykować i wziąłem parę głębszych łyków.
Miałem nadzieję, że była to zwykła woda z kranu, bez niechcianych dodatków.
Postanowiłem jednak, że ją wymienię w przypadku znalezienia odpowiedniego
źródła. Póki co jednak schowałem przedmiot ponownie do plecaka i kontynuowałem
marsz przed siebie. Nie wiem w sumie czego szukałem. Innego człowieka? Drogi
ucieczki? Chyba obu. Ten cały cyrk przecież musiał mieć jakiś koniec. Musiałem
przecież w końcu dojść do zamieszkanego przez innych miasta i tam poprosiłbym o
pomoc. Wróciłbym do domu i udał, że to wszystko nie miało miejsca. Przeszkodą
był tylko ten metalowy przedmiot na moim karku. Jego też musiałem jakoś usunąć,
a póki co nie miałem na to żadnego pomysłu.
Roślinność nagle ustąpiła, a przede mną otworzył
się widok na miasto. Byłem na wzniesieniu, przede mną przepaść, a dalej miasto.
Wyglądało niczym z tych wszystkich filmów post-apokaliptycznych czy z
dokumentalnych programów dotyczących opuszczonych miejscowości. Budynki tu nie
były wysokie, nie było drapaczy chmur, choć parę piętrowych bloków wspinało się
ponad zwykłe domki. Miały one puste okna bez szyb i ciemność we wnętrzu.
Samochody nie jeździły, ludzie nie spacerowali, jedynymi dźwiękami był śpiew
ptaków dobiegający zza moich pleców. Nie trudno było stwierdzić, że miasto jest
opuszczone. Więc kto strzelał? Bo na pewno nie jakieś zwierzę. Jakby chcąc
odpowiedzieć na to pytanie, coś poruszyło się w roślinności za moimi plecami.
Odwróciłem się na pięcie i zacząłem przyglądać krzakom, z których wcześniej
wyszedłem.
- Jest tam kto? – zapytałem, choć pewno była to
głupia reakcja. Odpowiedziała mi jednak zaledwie cisza. Może to był królik?
Ponoć te mieszkają w lasach.
Czując niepewność zacząłem kroczyć w stronę
gęstwiny. Ponownie wszedłem między wysokie paprocie i gęste krzewy. To z tych
drugich zdawał się wcześniej dobiegać dźwięk. Odgarniałem je na boki,
spoglądając przed siebie. Mój krzyk nagle przerwał ciszę. Runąłem na ziemię,
czując jak coś zacisnęło się na mojej skórze tuż nad kostką. Łzy napływały mi
do oczu, a cała noga pulsowała ostrym bólem. Przyciągnąłem nogi bliżej siebie.
Zauważyłem wtedy zaciśniętą na mej kończynie mniejszą wersję pułapki na
niedźwiedzia. Znów coś poruszyło się w krzakach. Przekląłem pod nosem. Zacząłem
siłować się z metalem. Nie mogłem sobie pozwolić na utknięcie w takiej
sytuacji. Nie, kiedy zbliżało się prawdziwe zagrożenie. Paznokciami drapałem śrubę.
Musiałem tylko zaczepić o jej główkę. Wtedy da się ją wysunąć. Poluźnić
pułapkę. No szybciej no! Ciało
nieznajomego uderzyło o moje, przygniatając mnie do ziemi. Metal mocniej wgryzł
się w moją łydkę. Tym razem udało mi się stłumić okrzyk bólu.
Pchnąłem łokieć w tył i poczułem, jak uderzyłem w
nieznany mi cel. Wykorzystałem nagły luz. Zacząłem się odczołgiwać, lecz nie
udało mi się uwolnić od napastnika. Chwycił za mój aktualnie najczulszy punkt.
Pociągnął za pułapkę, a ja poczułem rozrywanie skóry na mojej łydce. Adrenalina
zrobiła swoje. Przekręciłem się na plecy i za pomocą zdrowej nogi z całej siły
kopnąłem drugiego w pierś, odpychając go w tył. Rzuciłem się na mężczyznę i tym
razem to ja przygniotłem go do ziemi. Nie wiem skąd wzięła się ta nagła siła.
Nie wiem, jak wyskoczyłem, wciąż mając metalowe zęby wbite w moją nogę. Nie
liczyło się to jednak. Zacisnąłem dłoń w pięść i zacząłem okładać nią mężczyznę
leżącego pode mną. Trzy ciosy w twarz spowodowały, że z jego nosa pociekła
krew. Nie wzruszyło go to jednak. Zachowywał się jakby walczył o własne życie.
Jakbym to ja zaatakował jego. Chwycił mnie za nadgarstek, a drugą ręką próbował
wyzwolić swoją koszulkę, na której miałem zaciśniętą lewą pięść. Nie było mi
jednak trudno uwolnić prawą dłoń. Ponownie powróciłem do uderzania go, dopóki
ten nie przestał się ruszać. Dopiero wtedy odsunąłem się od jego ciała i
chwilowo przestałem oddychać. Przełknąłem ciężko, gdy zrozumiałem, że
prawdopodobnie go zabiłem. Zacząłem się mu przyglądać.
Z pewnością był młody. Wyglądał kobieco. Miał
długie białe włosy sięgające mu łopatek. Twarz jednak była stanowczo męska, z
silnymi rysami. Jeszcze chwilę temu miał zmarszczone brwi i lodowato błękitne
oczy. Ten wzrok sprawiał, że czułem jakby przeszywał moją duszę. Teraz powieki
miał złączone razem. Czerwień jego krwi kontrastowała z bladością jego cery.
Był dobrze ubrany, w drogie ciuchy. Przysiągłbym, że nawet jeżeli nim nie był,
to nadawał się na modela. Ale co ktoś taki jak on robił w lesie i czemu mnie zaatakował?
W tym momencie przypomniałem sobie słowa naukowca. ”Twoim jedynym celem jest zabić albo być zabitym”. Czyli… On też
miał taki cel, prawda? To dlatego to się wydarzyło…
Ostry ból w łydce spowodował, że przypomniałem
sobie o pułapce. Krew obficie ciekła z rozszarpanego mięsa. Musiałem się tym
zająć, jeżeli nie chciałem umrzeć z powodu utraty krwi. Mimo, że mój napastnik
leżał bez ruchu, ja wciąż bałem się, że wstanie i ponownie mnie zaatakuje.
Uważnie go obserwowałem podczas próby wyjęcia metalowej śrubki. Miałem
nadzieję, że usunięcie tego elementu pozwoli mi z łatwością otworzyć metalowe
zęby. Element ustąpił, a ja ostrożnie złapałem za kawałki metalu po obu
stronach mej łydki. Wziąłem głęboki wdech, zacisnąłem szczękę i rozłożyłem
pułapkę. Stłumiony jęk opuścił moje wargi, a krew szybciej zaczęła spływać w
stronę ziemi.
- Kurwa! - wysyczałem. Rana nie wyglądała
przyjemnie, ale jak niby miała wyglądać? Powoli zdjąłem z siebie plecak i
rozsunąłem przednią kieszeń. Wyciągnąłem z niej bandaż i owinąłem nim ciasno
nogę. Nie załatwi to sprawy na długo. Potrzebowałem szwów, a tych nie
posiadałem. W sumie zapewne w mieście znalazłbym szpital, ale czy tam dojdę? A
nawet jeżeli to zrobię to nie będzie przecież aktywny. Nie umiałem zaszyć nawet
koszuli. Jak niby miałem zaszyć sobie ranę? Była to sytuacja beznadziejna. Nie
widziałem z niej wyjścia. Nie zamierzałem się jednak poddać. Zapiąłem kieszeń
plecaka i założyłem go ponownie na plecy.
- Przepraszam… - powiedziałem cicho, spoglądając
znów na nieznajomego mi chłopaka zalanego własną krwią. Wiedziałem, że moje
słowa i tak do niego nie dotrą. To on był winny tej sytuacji. Ale mimo wszystko
czułem się… Czułem się odpowiedzialny. Czułem się winny krzywdy mu wyrządzonej.
Tego, że nie sprawdziłem, czy żyje i że zamierzałem go zostawić. Ale teraz był
tylko zagrożeniem. A ja byłem w wystarczających kłopotach i musiałem się zająć
sobą. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem. Nie chciałem umierać. Nie
zamierzałem umierać. Nie pozwolę się zabić.
Witam,
OdpowiedzUsuńkochana autorko, postanowiłam napisać, bo niestety długo mnie nie było... ale teraz powoli zaczynam wracać i postanowiłam przeczytać wszystko od początku, bo to jednak duża przerwa była...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Mnie niestety również dawno nie było. To chyba już dwa lata od kiedy pisałam opowiadania regularnie. Mam nadzieję, że wraz z nowym opowiadaniem uda mi się pisać raz na (maksymalnie) 2 tygodnie. Dziękuję za Twój komentarz i mam nadzieję, że Strefa Śmierci przypadnie Ci do gustu :3
Usuń