Strony

niedziela, 13 sierpnia 2017

Strefa Śmierci: Rozdział II


Panika powoli wkradła się do mojego umysłu, podczas kiedy pokój przybrał czerwoną barwę. Z tłumaczenia mężczyzny wynikało, że powinienem teraz uciekać. Nie byłem w stanie powiedzieć, czy to nie był jakiś żart. Przecież mógł to być zwykły dowcip, co nie? Pewnie gdzieś w kącie wisiała kamera i mnie nagrywała. A potem kolejny głupi filmik z „prankiem” trafi do sieci i wyjdę na debila. Wolałem jednak wyjść na debila niż na trupa. Z tego powodu rozejrzałem się krótko po pomieszczeniu. Nie zauważyłem nikogo ani niczego. Jeżeli to jest żart, to zabiję tego dupka, pomyślałem i na nowo zacząłem się szarpać. Nie miałem żadnego noża, za pomocą którego mógłbym rozciąć taśmę otaczającą moje nadgarstki. Srebrna, nie raz takiej używałem w pracy. Trudno było ją rozerwać bez użytku odpowiedniego narzędzia, szczególnie kiedy miała tyle warstw. Dodatkowo nie miałem odpowiednio ułożonych rąk, aby móc jakoś zwiększyć swoje szanse na wydostanie się. Miałem za to zęby. Spróbowałem się pochylić, ale w tym momencie ujawnił się mój brak giętkości. Moja twarz zatrzymała się tak blisko nadgarstka. Brakowało mi zaledwie kilku centymetrów. Warknąłem z frustracji i poddałem się po kolejnych paru próbach zbliżenia ust. Ponownie się wyprostowałem i spojrzałem raz jeszcze na swoje nadgarstki.

W pokoju nagle zaczęły rozbrzmiewać rytmiczne „pipnięcia” o wysokim tonie. Irytowały i trudno było je zignorować. Pośpieszały niczym tykanie zegara, choć nie były aż tak częste. Powiedziałbym, że każdy dźwięk dzieliła przerwa około trzech sekund. Niezależnie, wprowadzały mnie w panikę. Zacisnąłem dłoń na końcu skórzanego podłokietnika i zacząłem szarpać ramieniem w górę oraz w dół. Ignorowałem ból skóry, jaki wywoływała ta czynność. I wtedy nagle poczułem lekki luz na kończynie. Dalej wykonywałem ruch wahadłowy ramieniem, a taśma nagle puściła. Rozerwała się niczym zrobiona z papieru. Niedowierzałem, ale nie zamierzałem skupiać na tym większej uwagi. Szybko zacząłem wolną już dłonią uwalniać drugie ramię. Dźwięk stawał się coraz szybszy, miał coraz krótsze przerwy, a ja walczyłem z ostatnim plastrem. Drapałem własną skórę w trakcie próby wsunięcia choć czubków paznokci pod lepki pas. Nie przejmowałem się czerwonymi śladami jakie zostawiałem. Bardziej martwiłem się o czerwoną barwę wypełniającą pomieszczenie.

Udało się! Byłem wolny. Zerwałem taśmę ze swojego nadgarstka z tą samą łatwością, z którą zrywa się plaster z wyleczonej rany. Złapałem plecak i zacząłem biec przed siebie. Nigdy nie byłem w tym najlepszy, zadyszka łapała mnie po krótkim dystansie. Mięśnie ćwiczyłem, ale serce i płuca zaniedbywałem. Teraz jednak to nie miało znaczenia. Biegłem w stronę wyjścia pełnym sprintem i tylko na nim się skupiałem. Dźwięk wypełniający pomieszczenie przybrał niemalże jeden, niekończący się ton, a to nie powodowało u mnie pozytywnych myśli. Miałem niewiele czasu, wiedziałem to. Chwyciłem za metalową rurkę i zacząłem przesuwać drzwi, aby chociaż je uchylić. Były ciężkie, wysiłek powodował ból w mych mięśniach, lecz nie poddawałem się. Przez powiększającą się szparę do hangaru poczęły wpadać promienie słońca. Nigdy przedtem nie byłem tak szczęśliwy na ich widok. Przecisnąłem się przez odpowiedniej wielkości szparę i wyleciałem na zewnątrz, lądując na ziemi. Dźwięk za moimi plecami nagle zamarł i wszystkie światła zgasły. Było tam niemalże czarno, panował mrok. Zaledwie słońce oświetlało niewielki pas podłogi. Nie widziałem już wózka, do którego mnie przywiązano. Nie widziałem również i drzwi, przez które mnie wprowadzono. Nie zamierzałem jednak tam wracać. Jeśli mężczyzna mówił prawdę, nie skończyłoby się to dobrze.

W zamian skupiłem się nad tym, co znajdowało się przede mną. Powoli uniosłem się do pozycji klęczącej i wykonałem głęboki wdech, wypełniając nozdrza zapachem morskiej bryzy. Było to dziwnym uczuciem. Nigdy nie byłem nad morzem. Nie mieszkałem nawet na tyle blisko, aby chociaż dojechać tam samochodem. Teraz brakowało mi zaledwie charakterystycznego skrzeku mew i szumu fal, aby moje marzenie spędzenia spokojnych wakacji na plaży się spełniło. Brakowało również i danej plaży. W zamian widziałem obrzeża jakiegoś miasta. Po obu stronach był gęsty las, lecz przede mną znajdowała się ulica oraz dom przy domu. Spojrzałem raz jeszcze przez ramię na hangar i zauważyłem wyrastającą nad nim górę. Widać to w niej wcześniej przebywałem, nim wywieziono mnie na powierzchnię. To się już jednak nie liczyło. Musiałem dowiedzieć się, gdzie jestem i jak się stąd wydostać.

Powoli wstałem i otrzepałem swoje spodnie. Pochyliłem się z zamiarem podniesienia mojego plecaka, jednak moją uwagę przykuły czerwone ślady na nadgarstku. Wyciągnąłem również i drugą dłoń - ujrzałem dokładnie to samo. To była prawda. Taśma, która zawsze wymagała noża lub zębów, teraz pękła niczym zwykła delikatna taśma klejąca. Może tylko mi się wydawało, że była zrobiona z tego materiału? W końcu panikowałem i mogłem źle ocenić swoją sytuację. Pokręciłem głową. To już się nie liczyło. Było w przeszłości, a ja nie musiałem się nią martwić. Ważniejsza była moja przyszłość. Chwyciłem swój plecak i zdziwiłem się, kiedy okazał się cięższy niż zazwyczaj. Jeszcze jak wychodziłem z pracy, była w nim zaledwie pusta butla wody, rękawice oraz sreberko po kanapkach. Teraz nie tylko pod względem masy, lecz i szerokości wydawał się pełniejszy. Pociągnąłem za suwak i zajrzałem do środka. Wewnątrz dalej znajdowały się przedmioty, które tam zostawiłem, aczkolwiek te puste zostały napełnione. Butelka zawierała wodę, sreberko kanapki… Tak jakbym nigdy nie był w pracy. Po przesunięciu na bok tych przedmiotów, na dnie zauważyłem również i jakiś materiał. Wyciągnąłem go z plecaka, a on okazał się być zwykłą kurtką przeciwdeszczową. Z pewnością nie była moja, nie mniej wyglądała na odpowiedni rozmiar. Poza tym był również i pasek z wyświetlaczem. Wyglądał niczym przerośnięty zegarek. Na razie jednak ponownie złożyłem materiał i wcisnąłem wszystko do plecaka.

Po wyprostowaniu głowy, znowu poczułem ten sam ostry ból w karku. Dotknąłem go mając już wolne dłonie. W ten sposób odkryłem, że do mojej skóry była przytwierdzona niewielka blaszka. Nie była wyższa od małego palca ani szersza od połowy jego wysokości. Mimo to, nie powinna się tam znajdować. Chwyciłem za nią, lecz pociągnięcie sprawiło zaledwie ból porównywalny do silnej migreny. Upuściłem plecak i złapałem się za głowę. Czułem jakby coś pulsowało wewnątrz mojej czaszki, a obraz chwilowo rozmazał mi się przed oczami. Nie wiem, czym była dana blaszka, ale najwidoczniej stała się częścią mnie. Nie podobało mi się to, ale było to raczej czymś oczywistym. Potrzebowałem jakiegoś lusterka. Chciałem się lepiej temu przyjrzeć. I wtedy mi się przypomniało. Miałem przecież ze sobą telefon! Mogłem zrobić zdjęcie obcemu przedmiotowi i dokładniej się mu przyjrzeć oraz zadzwonić po pomoc. Kiedy tylko ból minął, postąpiłem zgodnie z planem. Podniosłem plecak i rozpiąłem sporą kieszeń na przodzie. To tam zawsze chowałem portfel i telefon, jednakże teraz ich nie znalazłem. Zazwyczaj niemalże pusta kieszeń teraz przypominała ubogą apteczkę pierwszej pomocy: Nożyczki, bandaże, taśma oraz buteleczka pełna tabletek przeciwbólowych.

Oryginalną ciszę przerwał nagle dźwięk wystrzału z broni palnej dobiegający z miasta. Był to jeden krótki strzał, który spowodował, że gdzieś przede mną do lotu poderwały się ptaki. Gdzieś na tle umysłu pojawił się cichy głosik. To jednak nie był żart, mówił. Prawdopodobnie ktoś właśnie odebrał cudze życie. Nie była to wcale pocieszająca myśl, bo w końcu czym innym to mogło być? Raczej nie testowaniem broni w środku miasta, gdzie można przypadkowo zastrzelić przechodnia… Właśnie. Przechodnia. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to jak cicho tu było. Mimo, że rozmiar pasował do zwykłego miasteczka, nie było tu niczego ani nikogo. Samochodów, ludzi czy choćby śmieci świadczących o czyjeś aktywności. Nie pasowało mi to, lecz ze względu na wcześniejszy strzał dobiegający z miasta, nie zamierzałem się przejść i rozejrzeć. W zamian założyłem plecak, po czym skręciłem w lewo i wszedłem między drzewa.

Mimo, że trzymałem pewien dystans między sobą a krańcem lasu, dalej utrzymywałem go w polu widzenia. Wolałem nie ryzykować i nie wchodzić zbyt głęboko w nieznaną mi dzicz. Jeżeli las ten był większy niż mi się wydawało, łatwo mógłbym się w nim zgubić. A i jeszcze pozostawała sprawa stref. Jeżeli rzeczywiście były one zmienne, wolałem w razie czego mieć lepsze pole widzenia, jak i również gdzie uciec. Nie wiedziałem jeszcze dokładnie w jaki sposób one działają, ale musiałem się tego dowiedzieć. Musiałem to zrobić dla własnego bezpieczeństwa.

Z czasem teren stawał się coraz bardziej prowadzić wzwyż. Również temperatura zdawała się coraz bardziej wzrastać, co wraz z wysiłkiem nie tworzyło przyjemnej mieszanki. Wciąż musiałem być osłabiony po wcześniejszym uśpieniu. Na chwilę się zatrzymałem i wyjąłem z plecaka butelkę wody. Odkręciłem zakrętkę i powąchałem zawartość. Miała delikatną woń chloru, lecz to wszystko. Postanowiłem zaryzykować i wziąłem parę głębszych łyków. Miałem nadzieję, że była to zwykła woda z kranu, bez niechcianych dodatków. Postanowiłem jednak, że ją wymienię w przypadku znalezienia odpowiedniego źródła. Póki co jednak schowałem przedmiot ponownie do plecaka i kontynuowałem marsz przed siebie. Nie wiem w sumie czego szukałem. Innego człowieka? Drogi ucieczki? Chyba obu. Ten cały cyrk przecież musiał mieć jakiś koniec. Musiałem przecież w końcu dojść do zamieszkanego przez innych miasta i tam poprosiłbym o pomoc. Wróciłbym do domu i udał, że to wszystko nie miało miejsca. Przeszkodą był tylko ten metalowy przedmiot na moim karku. Jego też musiałem jakoś usunąć, a póki co nie miałem na to żadnego pomysłu.

Roślinność nagle ustąpiła, a przede mną otworzył się widok na miasto. Byłem na wzniesieniu, przede mną przepaść, a dalej miasto. Wyglądało niczym z tych wszystkich filmów post-apokaliptycznych czy z dokumentalnych programów dotyczących opuszczonych miejscowości. Budynki tu nie były wysokie, nie było drapaczy chmur, choć parę piętrowych bloków wspinało się ponad zwykłe domki. Miały one puste okna bez szyb i ciemność we wnętrzu. Samochody nie jeździły, ludzie nie spacerowali, jedynymi dźwiękami był śpiew ptaków dobiegający zza moich pleców. Nie trudno było stwierdzić, że miasto jest opuszczone. Więc kto strzelał? Bo na pewno nie jakieś zwierzę. Jakby chcąc odpowiedzieć na to pytanie, coś poruszyło się w roślinności za moimi plecami. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem przyglądać krzakom, z których wcześniej wyszedłem.

- Jest tam kto? – zapytałem, choć pewno była to głupia reakcja. Odpowiedziała mi jednak zaledwie cisza. Może to był królik? Ponoć te mieszkają w lasach.

Czując niepewność zacząłem kroczyć w stronę gęstwiny. Ponownie wszedłem między wysokie paprocie i gęste krzewy. To z tych drugich zdawał się wcześniej dobiegać dźwięk. Odgarniałem je na boki, spoglądając przed siebie. Mój krzyk nagle przerwał ciszę. Runąłem na ziemię, czując jak coś zacisnęło się na mojej skórze tuż nad kostką. Łzy napływały mi do oczu, a cała noga pulsowała ostrym bólem. Przyciągnąłem nogi bliżej siebie. Zauważyłem wtedy zaciśniętą na mej kończynie mniejszą wersję pułapki na niedźwiedzia. Znów coś poruszyło się w krzakach. Przekląłem pod nosem. Zacząłem siłować się z metalem. Nie mogłem sobie pozwolić na utknięcie w takiej sytuacji. Nie, kiedy zbliżało się prawdziwe zagrożenie. Paznokciami drapałem śrubę. Musiałem tylko zaczepić o jej główkę. Wtedy da się ją wysunąć. Poluźnić pułapkę. No szybciej no! Ciało nieznajomego uderzyło o moje, przygniatając mnie do ziemi. Metal mocniej wgryzł się w moją łydkę. Tym razem udało mi się stłumić okrzyk bólu.

Pchnąłem łokieć w tył i poczułem, jak uderzyłem w nieznany mi cel. Wykorzystałem nagły luz. Zacząłem się odczołgiwać, lecz nie udało mi się uwolnić od napastnika. Chwycił za mój aktualnie najczulszy punkt. Pociągnął za pułapkę, a ja poczułem rozrywanie skóry na mojej łydce. Adrenalina zrobiła swoje. Przekręciłem się na plecy i za pomocą zdrowej nogi z całej siły kopnąłem drugiego w pierś, odpychając go w tył. Rzuciłem się na mężczyznę i tym razem to ja przygniotłem go do ziemi. Nie wiem skąd wzięła się ta nagła siła. Nie wiem, jak wyskoczyłem, wciąż mając metalowe zęby wbite w moją nogę. Nie liczyło się to jednak. Zacisnąłem dłoń w pięść i zacząłem okładać nią mężczyznę leżącego pode mną. Trzy ciosy w twarz spowodowały, że z jego nosa pociekła krew. Nie wzruszyło go to jednak. Zachowywał się jakby walczył o własne życie. Jakbym to ja zaatakował jego. Chwycił mnie za nadgarstek, a drugą ręką próbował wyzwolić swoją koszulkę, na której miałem zaciśniętą lewą pięść. Nie było mi jednak trudno uwolnić prawą dłoń. Ponownie powróciłem do uderzania go, dopóki ten nie przestał się ruszać. Dopiero wtedy odsunąłem się od jego ciała i chwilowo przestałem oddychać. Przełknąłem ciężko, gdy zrozumiałem, że prawdopodobnie go zabiłem. Zacząłem się mu przyglądać.

Z pewnością był młody. Wyglądał kobieco. Miał długie białe włosy sięgające mu łopatek. Twarz jednak była stanowczo męska, z silnymi rysami. Jeszcze chwilę temu miał zmarszczone brwi i lodowato błękitne oczy. Ten wzrok sprawiał, że czułem jakby przeszywał moją duszę. Teraz powieki miał złączone razem. Czerwień jego krwi kontrastowała z bladością jego cery. Był dobrze ubrany, w drogie ciuchy. Przysiągłbym, że nawet jeżeli nim nie był, to nadawał się na modela. Ale co ktoś taki jak on robił w lesie i czemu mnie zaatakował? W tym momencie przypomniałem sobie słowa naukowca. ”Twoim jedynym celem jest zabić albo być zabitym”. Czyli… On też miał taki cel, prawda? To dlatego to się wydarzyło…

Ostry ból w łydce spowodował, że przypomniałem sobie o pułapce. Krew obficie ciekła z rozszarpanego mięsa. Musiałem się tym zająć, jeżeli nie chciałem umrzeć z powodu utraty krwi. Mimo, że mój napastnik leżał bez ruchu, ja wciąż bałem się, że wstanie i ponownie mnie zaatakuje. Uważnie go obserwowałem podczas próby wyjęcia metalowej śrubki. Miałem nadzieję, że usunięcie tego elementu pozwoli mi z łatwością otworzyć metalowe zęby. Element ustąpił, a ja ostrożnie złapałem za kawałki metalu po obu stronach mej łydki. Wziąłem głęboki wdech, zacisnąłem szczękę i rozłożyłem pułapkę. Stłumiony jęk opuścił moje wargi, a krew szybciej zaczęła spływać w stronę ziemi.

- Kurwa! - wysyczałem. Rana nie wyglądała przyjemnie, ale jak niby miała wyglądać? Powoli zdjąłem z siebie plecak i rozsunąłem przednią kieszeń. Wyciągnąłem z niej bandaż i owinąłem nim ciasno nogę. Nie załatwi to sprawy na długo. Potrzebowałem szwów, a tych nie posiadałem. W sumie zapewne w mieście znalazłbym szpital, ale czy tam dojdę? A nawet jeżeli to zrobię to nie będzie przecież aktywny. Nie umiałem zaszyć nawet koszuli. Jak niby miałem zaszyć sobie ranę? Była to sytuacja beznadziejna. Nie widziałem z niej wyjścia. Nie zamierzałem się jednak poddać. Zapiąłem kieszeń plecaka i założyłem go ponownie na plecy.

- Przepraszam… - powiedziałem cicho, spoglądając znów na nieznajomego mi chłopaka zalanego własną krwią. Wiedziałem, że moje słowa i tak do niego nie dotrą. To on był winny tej sytuacji. Ale mimo wszystko czułem się… Czułem się odpowiedzialny. Czułem się winny krzywdy mu wyrządzonej. Tego, że nie sprawdziłem, czy żyje i że zamierzałem go zostawić. Ale teraz był tylko zagrożeniem. A ja byłem w wystarczających kłopotach i musiałem się zająć sobą. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem. Nie chciałem umierać. Nie zamierzałem umierać. Nie pozwolę się zabić.

2 komentarze:

  1. Witam,
    kochana autorko, postanowiłam napisać, bo niestety długo mnie nie było... ale teraz powoli zaczynam wracać i postanowiłam przeczytać wszystko od początku, bo to jednak duża przerwa była...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie niestety również dawno nie było. To chyba już dwa lata od kiedy pisałam opowiadania regularnie. Mam nadzieję, że wraz z nowym opowiadaniem uda mi się pisać raz na (maksymalnie) 2 tygodnie. Dziękuję za Twój komentarz i mam nadzieję, że Strefa Śmierci przypadnie Ci do gustu :3

      Usuń